Kiedyś mieszkając w mieście doceniałam zadbaną, poukładaną, zaplanowaną zieleń miejską. Cieszył każdy zielony klomb, skwer, kwiaty. Wszystko zaplanowane przez człowieka, żeby zmiękczyć przestrzeń miasta.
Jeżdżąc w różne miejsca, między innymi na wieś, widziałam wokół domów różne pomysły gospodarzy na zielone otoczenie. Jedni planowali, układali z wielką pieczołowitością każdy kwiatek, rabatkę, otoczkę. Inni mieli podejście bardziej praktyczne – im mniej tym mniej pracy przy tym. A na wsi i tak rolnik ma po kapelusz pracy i akurat w tym sezonie co i roślinność chce pracować :).
I przyszedł czas, gdy ja musiałam się nauczyć u siebie na wsi ogrodu. Pokornie podejść do tego co zechce rosnąć, albo nieoczekiwanie wyrośnie akurat w miejscu, w którym się nie spodziewaliśmy. Pierwsze lata spędziłam i nawet z sukcesem na zasadzeniu kilkudziesięciu krzaków róży w miejscu najbardziej wyeksponowanym w Osadzie. Gdy kwitły, dominowały przecudnie to miejsce. Dosadzałam lawendę, jeden krzak peonii, łubin. Niezapominajki same się do nas wprowadziły. Potem zakochałam się w hortensjach, jaśminowcach, pokrzywnicy. Patrzę gdzie, która roślinka akceptuje miejsce. Czasami te moje eksperymenty oznaczają straty, ale ku mojej radości bardzo rzadko. Tej wiosny zamieszkały nowe krzaczki, które jak urosną to będą cudnie zdobiły kolejne zakamarki naszego miejsca. Posadziliśmy tez pod płotami dereń, żeby wzbogacić widoki. Oczywiście nie można się było spodziewać, że wszystko przetrwa. Konie albo owce – nie złapane na gorącym uczynku, skutecznie obgryzły to co im nie pasowało do płotu :).
W tym wszystkim od połowy kwietnia przy ciepłej pogodzie, a już z pewnością od maja zaczyna się sezon na koszenie trawy, żeby wyglądała pięknie i zachęcała naszych gości do korzystania z niej. Tam, gdzie można wygodnie wjechać traktorkiem sprawa jest dość prosta. Wystarczy raz w tygodniu skosić, co zajmuje kilka godzin. Jednak mamy wiele takich miejsc, zakamarków, gdzie traktorek nie wjedzie. Tam gdzie można idzie wykaszarka, albo ręce człowieka :). Choć na wykaszarce albo ręcznie to można by codziennie gdyby chcieć co do centymetra lub do gołej ziemi. Po pierwszych dwóch latach prób pielenia klasycznego miejskiego, czyli do czarnej ziemi poddałam się. Nie, to złe słowo. Raczej poszłam na kompromis. Zdecydowanie piękniej dla mnie prezentują się miejsca z nasadzeniami kwiatów i krzaków, w których gdzieś pomiędzy dzwoneczkami podagrycznik sobie rośnie. Oczywiście podagrycznik trzeba trzymać w ryzach bo inaczej stłumiłby większość sąsiadów. Jednak przy takim usuwaniu co większych okazów, ale nie wszystkich, dodaje naturalności temu mojemu wiejskiemu ogrodowi. I jeśli nie bardzo “przeżywamy” fakt posiadania chwastów, to nie tylko kolana i plecy mniej bolą ale pozwalamy naturze się zaskoczyć. W tym roku peonia moja tak cudnie się rozprzestrzeniła, że już mam 5 krzaczków (a kto wie czy miałaby odwagę, gdyby czuła przez skórę ziemi, że non stop ktoś coś wyszarpuje z tej ziemi). Lawenda nas polubiła, więc cieszy nie tylko oczy ale i nosy nasze. Brzozy i klony nam się wysiały – ale przecież ich nie wytniemy tylko poprzesadzamy.
Na trawniku w sadzie wiatr rozsiał stokrotki. I mój Artur zdecydował, że będzie je omijał traktorkiem. I bardzo dobrze, bo pięknie wyglądają – jak białe wyspy na zielonym oceanie.
Tam gdzie jest najtrudniej, wysypujemy otoczenie krzaczków zrębkami, żeby ułatwić sobie życie i zamiast wiecznie pielić to cieszyć się słońcem, widokami i wąchać te wszystkie zapachy wokół z lampką wina…
Zresztą jak chcecie to sami się przekonajcie 🙂
PS. zapomniałam o malwach!!!! Im więcej tym lepiej.